Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

radości, jak świegot wieczorny ptasząt — Słyszałam, że był tu naczelnik wydziału bezpieczeństwa.
— Tak. Szło o sprawy spadkowe.
— W interesie pani spodziewam się, — rzekł kapelan — że był dziś przy pełnej świadomości! Powiadają, że sobie zalewa pałkę.
— Czegóż nie gadają ludzie! — odrzekła — Lepiej nie zwracać na to wcale uwagi. Gdzie byłaś, Estero?
— W ogrodzie! Zbieraliśmy jabłka. Wszakże wiesz o tem, mamo. Pastor Bjerring był tak łaskaw, że mi pomagał.
— Niewielka to była pomoc! — zauważył kapelan. — Natomiast panna Estera nauczyła mnie wiele. Widzę, że jako pomolog stałem dużo niżej jeszcze od przeciętnego kopenhagczyka. Teraz jednak znam... ze smaku jakiś tuzin rozmaitych gatunków jabłek i gruszek. Niezrównana to zaiste metoda naukowa. Czy pani wie, że każde drzewo w ogrodzie nosi nazwę jakiegoś świętego. Zużyto poprostu cały kalendarz. I o tem dotąd nie wiedziałem.
Policzki Estery pałały. Patrzyła trwożnie na matkę, której spojrzenie przenosiło się podejrzliwie z kapelana na nią i odwrotnie. Zajęta własnemi myślami ledwie mogła zrozumieć o czem mowa.
— Aa... pochodzisz pan z Kopenhagi?... — powiedziała — Słyszałam, zda mi się już o tem.
— Urodziłem się o dwa kroki od Nitoro, przeto mam prawo nazywać się Kopenhagczykiem przez wielkie K.[1]

— I miałeś pan zostać prawnikiem? — mówiliśmy raz o tem... prawda?

  1. Centrum miasta oznaczone jest literą K.