Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mimo zewnętrznych pozorów błazeńskich posiadał znaczną dozę rycerskości, a nawet można było polegać na jego charakterze. Był on, coprawda, przeciętnym zaledwo urzędnikiem policyjnym, natomiast odznaczał się jako człowiek uczciwością i współczuciem dla ludzi, z drogiej strony zaś oburzało go każde przestępstwo. Uchodził za figurę komiczną u współkolegów zawodowych, a drobne, czerwone żyłki na policzkach i na białkach oczu świadczyły, że niejednokrotnie szuka pociechy tam, gdzie jej szuka niejeden uczciwy, prawy, a bardzo samotny i opuszczony człowiek.
— Czem panu mogę służyć? — spytała pani Engelstoft, gdy gość usiadł wygodnie w fotelu.
Uśmiech zakłopotania odsłonił wprawiane zęby przybyłego, nadające szczękom jego pozór krwiożerczy.
— Proszę przebaczyć — ale to ja właśnie, łaskawa pani, chciałem spytać, w czem mogę być pani użytecznym! — powiedział.
— Mnie? Nie rozumiem pana! — zdziwiła się pani domu.
— Pozwolę sobie przedstawić sprawę zupełnie szczerze i poprostu!
— Właśnie o to idzie... tak najlepiej.
— Poprosiłem o chwilę rozmowy z panią jako miejscowy kierownik władzy bezpieczeństwa i człowiek, odpowiadający za ład i porządek okręgu. Doszły mnie wieści o pewnych zaburzeniach, a nawet formalnych demonstracjach w Sofiehoej. Zechciej pani wierzyć, że nietylko jako urzędnik, ale także osobiście, jako dawny znajomy, pragnę zapewnić pani i jej mieniu bezpieczeństwo zupełne i prawną ochronę.