Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dokądże on zmierza? — pomyślała i odrzekła chłodno — Dziękuję panu bardzo!
— Najchętniej bym był dawno poczynił urzędowe kroki i poskromił tumultantów, ale, wyznam szczerze, czekałem na skargę ze strony pani. Bez tego, trudno nam będzie rozpocząć akcję. Ponieważ właśnie dziś miałem w tej okolicy urzędową komisję, przeto osądziłem, że uczynię najlepiej, jeśli osobiście poproszę o pozwolenie zajęcia się tą sprawą. Wychodzę z założenia, że właśnie pani nie powinna tolerować tego rodzaju wykroczeń i puszczać ich płazem.
— Łaskawy panie! — powiedziała — zupełnie źle wytłumaczył pan sobie moje milczenie. Nie wnosiłam skargi, bo nie widzę powodu, dla któregobym miała niepokoić władzę takiemi drobnostkami.
— To drobnostki, droga pani? — zawołał — Wszakże rzucano kamieniami i rozbito mnóstwo szyb!
— Rzucano, prawda, wybito kilkanaście szyb, ale pozwalam się bawić mej czeladzi i mieszkańcom wsi jak długo nie zaczną strzelać do pałacu z armat!
— Jakże mam sobie wytłumaczyć tę... dziwną... co najmniej enuncjację? — spytał.
— Całkiem nie potrzeba tłumaczenia! Czyż zawiniłam wobec władz, nie powierzając im zemsty za moje szyby? Od dzieciństwa badam się sądów i ich funkcjonarjuszy. To też bronię się najchętniej sama.
— Przykro mi to! — zawołał — Z całego serca żałuję, że takie jest zapatrywanie pani. Muszę oświadczyć, że napastnicy dalszą bierność pani wytłumaczą sobie zgoła opacznie. Nabiorą pewności, że prawdą są pewne... pewne... jakże mam powiedzieć, nie obrażając pani?...