Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stał na szczycie drabiny, opartej o pień jabłoni, a Estera z koszykiem na ramieniu wskazywała mu z dołu owoce, które miał zerwać.
Młody ksiądz był teraz jedynym człowiekiem z okolicy, który bywał w pałacu, bowiem pani Engelstoft przekonała się że przyjaźń jego dla zmarłego była zgoła bezinteresowna. Używała go też, bez jego oczywiście wiedzy, za coś w rodzaju wywiadowcy. Młody, szczery, wolny od podejrzliwości człowiek, opowiadał jej, potrząsając z oburzeniem głowę, o wszystkiem co posłyszał, to też była doskonale poinformowana o planach, jakie przeciw niej knuto.
W tej atoli chwili pożałowała niemal, że mu udzieliła prawa bywania w Sofiehoej i, patrząc jak rzucał do koszyka Estery jabłka, doznawała wielkiego niepokoju. Uznała to za wielkie nieszczęście gdyby Estera, nierozwinięte jeszcze dziecko, już teraz rzuciła się w ramiona mężczyzny.
Postanowiła czuwać bacznie. Nie przypuszczała, coprawda, by taki młodzian jak kapelan, mógł być niebezpiecznym dla kobiety, a zwłaszcza dla Estery, marzącej dotąd o królewiczach i przebywającej duchem w podobłocznych krainach fantazji. Był chudy, laskonogi, a całe piękno jego stanowiła twarz, okolona jasnemi, falistemi włosami. Chociaż... kto wie? Może był to człowiek zgoła nie tak naiwny, jak mniemała... może właśnie chytrość jego kalkulacji była wielka? Nie odznaczał się pięknością, ale żywe, energiczne usposobienie jego mogło uczynić wrażenie na chwiejnej jeszcze, młodocianej duszy dziewczyny.
Na nieszczęście Estera nie rozwijała się normalnie. Zdawało się, że cierpiąc z powodu przeniewierczości ojca, żyjąc w atmosferze hańby, ani cieleśnie, ani