Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powóz skręcił w długą, wiodącą do pałacu aleję. Estera łkająca dotąd ciągle z chustką przy oczach, ogarnięta rozpaczą i strachem na myśl o pustce jaką zastanie, rzuciła się na łono matki.
Pani Engelstoft przytuliła ją do piersi i próbowała utulić.
— Szczęśliwa jesteś, że możesz jeszcze płakać, dziecko! — powiedziała.
Minął już tydzień od pogrzebu, a pani Engelstoft bawiła ciągle w Sofiehoej. Mimo tęsknoty za samotnią Agersaegaardu nie wybierała się tam z powrotem. Musiała przyprowadzić do ładu zaniedbaną gospodarkę, puścić osobiście wszystko na nowo w ruch, zarządzić oszczędności w administracji, ścisłość w rachunkach, a przytem umyśliła sobie wznowić dawny proces z zarządem budowy dróg, którego nieboszczyk, po rozwodzie z nią zupełnie zaniedbał.
Przy tem wszystkiem unikała wszelkiej niepotrzebnej prowokacji i nie zadzierała z ludnością miejscówką. Chciała dać wrogom swym czas na uspokojenie po wielkiem rozczarowaniu, jakie spotkało ich zachłanność. Wbrew nawykowi nie pokazywała się w stajniach, ani folwarkach, przesiadywała w domu, a zwłaszcza w sali od strony ogrodu, przemienionej na pracownię, skąd wydawała pisemne polecenia i rozkazy.
Wieśniacy byli jeszcze podnieceni, każdego wieczoru gromadzili się pod jej oknami krzyczący parobcy i dziewki folwarczne, a także otrzymywała anonimowe listy, oskarżające ją o kradzież dokumentu donacyjnego, oraz zamordowanie męża.
Pewnego dnia, stojąc przy wysokiem oknie pracowni, zobaczyła Esterę i kapelana w ogrodzie. Kapelan