Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stępem i stanęła w obronie świętych praw swego dziecka. Była przytem przekonana, że Niels, gdyby pożył choćby godzinę dłużej, uznałby bezprawność swego postępku i naprawił zło. Dokonała przeto jeno tego, czego mu los nie pozwolił dokonać.
Na zakręcie drogi ukazało się nagle Sofiehoej ponad rdzawą już ścianą lasów. Odsunęła firankę i patrzyła na biało tynkowaną wieżyczkę, oraz zegar o błękitnej tarczy i pozłocistych, rzymskich cyfrach.
Dwadzieścia lat temu jechała pewnego jesiennego dnia tąż samą drogą z kościoła do domu, jako szczęśliwa małżonka. Wówczas także tętniły dzwony i ludzie cisnęli się w około powozu, by ją zobaczyć. W naiwności serca wierzyła wtedy ich przychylnym uśmiechom i napuszystym mowom i życzeniom, jakiemi zasypywali pannę młodą. Nie wiedziała, że słowo człowiecze, najuroczystsze nawet, to jeno szablon, a: tak i: nie, w rzeczywistości znaczą jedno i to samo.
W ciągu lat ośmnastu nauczyła się tej prawdy, iż życie święci najwyższe swe triumfy w kłamstwie i oszustwie. Świat chce żyć w hańbie i upodleniu. Przed narodzeniem już swem, człowiekowi wyznaczone jest miejsce w błocie, to też większość ludu prosperuje najlepiej pośród brudu i zgnilizny. Wspomniała kilka osób, które kochała bo były dobre... matka, biedny brat Jan, kilka koleżanek... i cóż się z nimi stało? Życie zdeptało onych, dobrych i zniweczyło doszczętnie. Natomiast ci wszyscy, których nienawidziła i którymi pogardzała... krzywoprzysięzcy, gwałciciele, fałszerze karciani, jawni zbrodniarze... byli świecznikami narodu, rozsiadali się u stołów biesiadnych, posiadali tytuły i wieńce na skroniach. Kraj szczycił się nimi i sławił ich.