Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jasnowłosa, młodzieńcza głowa jego dziwnie odbijała od wielkiej, średniowiecznej kapy i fałdzistego kołnierza.
Kapelan Bjerring był to członek towarzystwa misyjnego, zaliczał się do onych zapaleńców, którzy z każdą nową generacją jawili się w ciasnocie i otępiałości Kościoła urzędowego, wzniecali trochę zamieszek i wprawiali w harc kurz, pokrywający jego podłogę, tak że ospałe świece ołtarza migotały przez czas pewien i rzucały języki kopciu, grożąc zagaśnieniem. Trafił on słowem swem do młodych i tych, którzy nie zapomnieli jeszcze jak to swego czasu dziekan przybył w te strony w takiejże samej roli gońca dobrej wieści, napełniony wiarą, iż tchnie nowe życie w wiernych. To co głosił nie było pustą gadaniną. Udowodnił to niedawno, godząc się objąć niebezpieczną placówkę misyjną w Azji wschodniej, z których to okolic nie wrócił dotąd jeszcze żaden kapłan. Musiał jednak z bólem serca zrezygnować z wykonania zamysłu, albowiem Towarzystwu Misyjnemu brakło pieniędzy.
Myśli jego nie przekraczały zgoła poziomu przeciętnego, ale rozwijał je z takim zapałem, tak mówił żywo i pociągająco, że podczas kazania jego w kościele zapanowała cisza zupełna, a nawet Estera przestała łkać i wytężyła słuch, nie chcąc stracić jednego słowa.
Pani Engelstoft nie słuchała wcale i nie zwracała nań uwagi, bowiem zatonęła zupełnie w obserwowaniu dwu ludzi siedzących na ostatnich krzesłach w rzędzie przeciwległym, po drugiej stronie trumny. Jednego z nich znała z czasów dawniejszych, był to adwokat Sandberg, a odgadła, że drugi o twarzy murzyńskiej musi być dyrektorem Brandtem. Przez cały czas gdy przemawiał proboszcz, szeptali ze sobą tajemniczo