Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

świadkiem jak matka oddać musiała klucze egzekutorowi sądowemu, a sceny tej zapomnieć dotąd nie mogła. Nie rozumiejąc o co idzie, rzuciła się z krzykiem na urzędnika, otwierającego szkatułkę matki, będącą świętością domową i w naiwności swej dziecięcej zagroziła mu wezwaniem policji.
Umilkły dzwony. Zaczęto śpiewać pieśń nabożną, a stary dziekan stanął u wezgłowia trumny.
Oparłszy złożone dłonie na wydatnym brzuchu, niby oparciu klęcznika, spoglądał na tłumy wypełniające kościół aż po ławki biedaków, aż po bramę i rozlewające się po przelśnionym jesiennem słońcem cmentarzu. Głowa przy głowie stali ludzie, a w oddali połyskały chorągwie cechów i blaszane instrumenty muzykantów, mających grać nad grobem.
Zaraz po pierwszych słowach dziekana, wszyscy przekonali się wyraźnie, że prawdą była pogłoska o zniszczeniu przez zmarłego aktu darowizny. W naiwny sposób dziekan wprowadzał panią Engelstoft na nowo w posiadanie Sofiehoeju i przywracał do godności prawowitej wdowy i dziedziczki. Nie posunął się wprawdzie do nazwania jej „nieutuloną w żalu małżonką nieboszczyka“, ale tem troskliwiej podkreślał wyrażenia „biedni, opuszczeni krewni i bliscy zmarłego“, a skończywszy, skłonił się wiernopoddańczo przed wdową.
Z tego powodu szemrano też potrochu przed kościołem. Ale dziekan obciążony był długami, a dochody miał nader szczupłe. Nie mógł ryzykować hojnych niegdyś datków, płynących z Sofiehoej na rzecz kościoła.
Po przemówieniu zabrzmiała nowa pieśń, a potem wystąpił kapelan, celem zakończenia uroczystości.