Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z rozmaitemi żądaniami,
Bym wziął nazwisko, co nie plami
Niby szlacheckie — to i owo
Gdy mi plotło jego słowo,
A czego przyjąć bez uchyby
Jakoś nie można, to ja dyby
Zrzuciłem z siebie grzecznie, pięknie:
Serce się moje nie ulęknie.
Na to teściowskie ultimatum
Jam się pożegnał z narzeczoną...

(palcami bębni po stole, przybrawszy minę skupioną)

Tak, tak! Istnieje jakieś fatum —
I to pociechą jest niepłoną —
Na którem człek się oprzeć może!
MONSIEUR BALLON: I tutaj koniec?
PEER: Nie, broń Boże!
Niepowołanych tłum krzykliwy
Począł wyprawiać straszne dziwy —
Zwłaszcza najmłodsi: ze siedmioma
Członkami rodu — rzecz wiadoma —
Bić się musiałem. — Gorzkie czasy.
Choć się szczęśliwie te zapasy
Skończyły dla mnie. Krwi się mojej
Polało nieco, lecz to koi,
To mi jest ulgą, że w złej dobie,
Mogę zaufać, wierzyć sobie
I że jest fatum, co naszemi
Kieruje losy...
VON EBERKOPF: A! Olbrzymi
Ten pogląd, panie, na bieg rzeczy,
Wzniosłe ci miejsce zabezpieczy
Śród myślicieli. Bo, gdy w trudzie
Omackiem inni gonią ludzie