Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

O, losie straszny, w skargi bogaty,
U kresu życia wracać do chaty!

(postępuje kilka kroków, aby się jeszcze zatrzymać)


„Obejdź!” rzekł Krzywy!

(słyszy śpiew w chacie)


O nie! Tym razem
Peer Gynt nie pójdzie za twym rozkazem,
Naprzełaj jego przedrze się noga,
Chociaż najkrwawsza byłaby droga.

(biegnie ku chacie, w tej samej chwili Solwejga, ubrana odświętnie pojawia się w progu z modlitewnikiem, zawiniętym w chustkę, z kosturem w ręku. Stoi wyprostowana z wyrazem dobrotliwym)


PEER: (rzuca się na próg)
Osądź go! Sądź go! Grzesznik w tym progu!
SOLWEJGA: Powrócił do dom! O, dzięki Bogu!

(szuka go omackiem)


PEER: Oskarżaj! Wyjaw wszystkie me przewiny!
SOLWEJGA: Nic nie zawiniłeś, synku mój jedyny.

(szuka go znowu omackiem i znajduje)


ODLEWACZ GUZIKÓW: (z poza chaty)
Gdzie spis, Pietrze Gyncie?
PEER: Rozkrzycz moje zbrodnie!
SOLWEJGA: (siada obok niego)
Przez ciebie me życie nie przeszło bezpłodnie,
Tyś je w pieśń zamienił! Bądź błogosławiony!
Przyrzekłeś i wracasz w dom z dalekiej strony!
A błogosławione niech będzie i rano.
Zielone — świąteczne, w którem mi jest dano
Witać cię w tym domu! —
PEER: Zginąłem!
SOLWEJGA: On ciebie
Ocali!