Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
(zjawia się nieco niżej, kapelusz rzuca na ziemię i rwie sobie włosy — uspokaja się powoli)


O, jak strasznie człowiek zpowrotem ginie
W szarych mgieł przepastnej, ciemnej głębinie!
Przebacz, luba ziemio, przebacz łaskawie,
Żem tak późno deptał po twojej trawie!
Przebacz, słońce lube! Słałoś swe blaski
W dom, który nie umiał pojąć twej łaski,
Wtórować twym światłom nie było komu,
Nikt nie czuł potrzeby zagrzać się w domu!
O ty słodkie słońce, ziemio rodzona,
Cóż wam było matkę tulić do łona!...
Co duch zaoszczędził, natura traci...
Człek błąd swych narodzin żywotem płaci!
Popędzę do góry, do niebios końca!
Chcę jeszcze zobaczyć cudny wschód słońca,
Raz na obiecaną spoglądnąć ziemię,
Potem pod lawinę złożyć to brzemię,
Pod napis: „Tu nikt się nie rozstał z żywotem”...
A potem... któż odgadł, co będzie potem?!
ŚPIEW LUDZI: (drogą leśną idących do kościoła)
O, ty poranku!
Języków Boga
Padła na ziemię płomienna stal,
I bez ustanku
Ta ziemia droga
Śle boże swe hymny wdal!
PEER: (kurczy się przerażony)
Nie patrz! Tam się grozy zniszczenia rozwarły!
Zda się, że już jestem przed śmiercią umarły.
(chce przedrzeć się przez zarośla, nagle staje u rozstajnych dróg)
ODLEWACZ GUZIKÓW:
Dzieńdobry, Pietrze Gyncie! Gdzież grzechy twoje?
Masz spis ich?