Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

CHUDY: Przynajmniej tak każdą poprzysięga dobą.
PEER: Peer Gynt wiarogodny! Tak, tak!...
CHUDY: Wy go znacie?
PEER: Trochę. Niejednego tak człowieka zna się.
CHUDY: Temu, kto się spieszy, nie zbywa na czasie —
Gdzieś go raz ostatni widział?
PEER: Na Przylądku.
CHUDY: Di buona speranza?
PEER: Siedział jak na wrzątku —
Miał co tchu wyjechać — paliło go srodze —
CHUDY:
Trzeba mi się zwijać — już, już jestem w drodze...
Lecz jakoś mię dzisiaj wstrzymuje rozsądek...
Ohydny Przylądek! O, podły Przylądek!
Czuję, że coś z tego tam mi się wydarzy —
Pełno tam z Stawangru różnych misjonarzy.

(znika w kierunku południowym)


PEER: Głupi pies! Wywiesił ozór i ucieka!
Życzę dobrej drogi! Droga to daleka...
A tom wywiódł w pole tego kpa i osła!
Taki dureń! Chełpi z swego się rzemiosła!
Ma się też czem szczycić! Jakby to rzemiosło
Jakieś nadzwyczajne ochłapy mu niosło!
Hm, i ja się sierdzę, choć mnie najwyraźniej
Wywłaszczono całkiem z szlachectwa mej jaźni!...

(spada gwiazda)


(Peer kiwa jej głową)


Peer Gynt cię pozdrawia, bracie meteorze!
Świecić, zgasnąć, przepaść gdzieś w mroków przestworze...

(chwyta go dreszcz, jakgdyby trwogi; idzie dalej w mgły. Po chwili milczenia krzyczy)


Nikt mnie nie przygarnie, nie przyjmie do siebie?
Niema tam nikogo w czeluściach, czy w niebie?!