Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

PEER: Wspomniałeś godzinę, czas mój już upływa...
BEGRIFFENFELD:
Pański czas? A, prawda, i mnie on przyzywa —

(otwiera drzwi i woła)

Wychodźcie! Wasz okres nadszedł. Zmarł rozsądek!
Peer Gynt niech nam żyje i jego porządek!
PEER: Ależ, panie drogi! —

(zjawiają się wszyscy warjaci, jeden po drugim i stają na dziedzińcu)

BEGRIFFENFELD: Dzieńdobry! Wolności
Zaświtał wam ranek! Między wami gości
Wasz cesarz!
PEER: Kto? Cesarz?
BEGRIFFENFELD: Cesarz od tej pory!
PEER: Niechże pan da spokój! Zbyt wielkie honory
BEGRIFFENFELD:
To fałszywa skromność — Trzeba siebie cenić
W tak wielkiej godzinie!
PEER: Jeżeli odmienić
Nie można, daj czasu do namysłu — krztynę —
Nie, nie! Jam niezdatny... Natom ja za mały...
BEGRIFFENFELD:
Jakto? Człowiek, z którym Sfinksy rozmawiały?
Człowiek, co jest — sobą?
PEER: W tem właśnie przyczynę
Masz pan! Jestem sobą, owszem, w każdej doli;
Ale tu, zda mi się) człowiek poniewoli
Musi, że tak powiem, wyleźć z swojej skóry.
BEGRIFFENFELD:
Jakto „wyleźć ze skóry”? Niema człeka, który
Nie byłby tu u nas sobą bez zastrzeżeń!
Każdy wierzy w siebie, nie ma innych wierzeń!
Tu każdy w oksefcie swego „ja” zamknięty,
W swego „ja” tu każdy nurza się fermenty,