Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dotąd to dokoła, wiesz pan, uchodziło
Za dom warjatów.
PEER: Dom warjatów?!... Chryste!
BEGRIFFENFELD: Od dziś już przestało!
PEER: (blady, pocichu) Sprawy to przejrzyste...
Warjat tutaj stoi i nikt o tem nie wie!

(stara się wymknąć)

BEGRIFFENFELD: (idzie za nim)
Pan wiesz, jakie ziarno chowa się w tej plewie?
Jeśli mówię „umarł”, mam li to na myśli,
Że wyszedł z swej skóry tak, jak inni wyszli —
Naprzykład lis z bajki mojego landsmana,
Mówię — Münchhausena.
PEER: A, przepraszam pana...
BEGRIFFENFELD: (trzyma go silnie)
To nie lis, to węgorz — kół potężny w ślepie,
I patrz, jak pod ścianą wije się i trzepie...
PEER: Zimno mi się robi...
BEGRIFFENFELD: Potem cięcie w szyję
I — hopsa! — ze skóry!
PEER: Warjat! Jako żyję!
Bez zmysłów, bez mózgu! Plecie nie do rzeczy!
BEGRIFFENFELD:
A więc sprawa jasna i nikt nie zaprzeczy,
że takie wyrwanie się ze swej istoty
Sprowadzi na morzu i lądzie przewroty,
Gdyż osobowości, o których mówiono
Do ostatniej chwili: „Waryjat i basta”,
Zmieniły się wczoraj, punctum jedenasta,
W całkiem już normalnych, zdrowych ludzi grono,
Normalnych w pojęciu nowego rozsądku.
Z tego zaś samego wynika znów wątku,
Że ci, co za zdrowych dawniej uchodzili,
Stali się warjatami od tej samej chwili.