Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaszyję się w skórę i może w ten sposób
Będę mógł uchodzić śród tych małpich osób
Za jedną z ich zgrai! Bo czemże jest człowiek?
Niczem więcej, mówię, jak mrugnięciem powiek.
Trzeba do wszystkiego nawyknąć!... Do djabła!
Świeża znów gromada! Żeś też nie osłabła,
Ty, trzodo!... A huzia!... A huzia!... Szalona!...
Żeby mi przyprawił kto kawał ogona,
Bym był podobniejszy do zwierza!... Wesoło!
Jedno mi już bydlę pcha się ponad czoło!...

(spogląda ku górze)

Ten stary — A! Łapy pełniusieńkie błota!...

(skula się z przestrachem i przez chwilę siedzi spokojnie. Małpa wykonuje ruch. Peer Gynt zaczyna się do niej łasić, jak do psa)

To ty?... Bryś poczciwy?! Ty, — moja pieszczota?!...
Grzeczny jest... naprawdę? Nie obrzuci gnojem?...
Byłoby to brzydko... Mam cię w sercu mojem...
To ja!... Psiu! Psiu! Druhu, znam się na twej mowie,
Wiem dobrze, co do mnie bryś mój słodki powie!
Bryś i ja to dawni, dawni przyjaciele...
Bryś dostanie cukru — — A, bydlę! Za wiele
Dobrego!... Snać całą rzucił na mnie furę!...
A może to strawa?... Jadło poniektóre
Niepewne jest w smaku... Zresztą, co do smaku,
To rzecz nawyknienia... Powiedział, biedaku,
Jakiś mędrzec wielki — dobra to zasada:
„Człek w początku spluwa, wkońcu wszystko zjada!”
O, jest i przychowek...

(bije naokoło siebie, broni się)

Cóż to jest za prawo,
Że człek, pan stworzenia, musi się tak krwawo...