Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gwałtu! Gwałtu! Gwałtu!... Dokuczył mi stary,
Ale te młodziki nie znają już miary!

Wczesnym rankiem. Okolica kamienista z widokiem na pustynię.

Po jednej stronie głęboki skalny żleb i pieczara. ZŁODZIEJ i PASER stoją w żlebie z koniem i szałami cesarza. Koń w bogatej uprzęży przywiązany do głazu. Jeźdźcy wdali.
ZŁODZIEJ: Lśnią się dzid języki
We skrach i blasku —
Strach! Strach!
PASER: Widzę, jak ma głowa
Skacze po piasku!
Ach! Ach!
ZŁODZIEJ: Mój ojciec był złodziej.
I ja nim być muszę!
PASER: A mój był paserem,
Tę samą mam duszę!
ZŁODZIEJ: Broń-że się w potrzebie,
Żyj tylko dla siebie!
PASER: (nasłuchując)
Coś chrzęści, szeleści —
Mają nas na oku!
ZŁODZIEJ: Pieczara głęboka —
Tyś wielki, Proroku!

(uciekają, pozostawiając kosztowności. Jeźdźcy giną wdali)

PEER: (zjawia się, wywijając piszczałką z trzciny)
O, taki poranek to prawdziwe raje!
Chrząszcz swe skarby toczy pośród gnoju kupy,
Ślimaczek wyłazi ze swojej skorupy:
Tak! „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje!”
Jakie to cudowne, jakież moce duże,
Które światło ranne zawdzięcza naturze!