Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wyrwałeś mnie, Boże! O, dzięki ci, dzięki!
Mimo grzechów moich nie cofnąłeś ręki
Zbawczej...

(z westchnieniem ulgi)

Jakże błogo wiedzieć, te tu człeka
Jakaś specjalna otacza opieka!
Cóż jeść, cóż pić będę u pustych wybrzeży?
Myślę, że coś znajdę!... Do Niego należy
Dbać o to —

(głośno i schlebiająco)

Zapewne, praca niezbyt wielka,
Ażeby uchować takiego wróbelka,
Jak ja... Więc pokornym trzeba być i grzecznym,
Zostawić Mu czasu, Jego troskom wiecznym
Zaufać... Niech On tu radzi, jak wydoła...

(zrywa się przerażony)

Jakiś pomruk w trzcinie... Może lew to zgoła?

(dzwoni zębami)

E! Chyba nie lew to!...

(uspakaja się)

A zresztą niech będzie!
Wszakże to bydlęta mądre w każdym względzie
Trzymają się zdala od swych władców, mają
Instynkt, wiedzą dobrze, że z całą ich zgrają
Słoń sobie poradzi... Jednak któż to nie wie,
Że lepiej się schronić gdzieś na jakiemś drzewie?
Palmy i akacje chwieją się na wietrze...
O, tam, na wierzchołku, łeb potwora zetrze
Odważna ma stopa... A gdyby tak można
Jakiś psalm przypomnieć... taka pieśń nabożna...

(drapie się na drzewo)

Jakże wieczór bywa inny od poranka!
Ta prawda spotkała niejednego panka.

(sadowi się wygodnie)