Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tak, zmora!... Sen tylko!... Pijany-m? Szalony?...

(załamuje ręce)

Tak marnie tu zginąć? Gdzie szukać obrony?

(wyrywa sobie włosy)

Śnię tylko! Nic więcej! Tak, marzę, jak we śnie!
A przecież to prawda!... O, jakżeż boleśnie!
Psy wstrętne! Ratunku! Wysłuchaj mnie, Boże!
Twa li sprawiedliwość ocalić mnie może!

(ręce wzniósłszy do góry)

To ja, Piotr Gynt! Ach, spełnij jaki cud, o Panie!
Pokaż-że mi, Ojcze, swoje zmiłowanie!
Niech utkną! Niech kotły popękają nagle!
Wstrzymaj tych złodziei! Pozrywaj im żagle!
Wysłuchaj mnie! Puść innych — inni czekać mogą!
Bez Ciebie na chwilę świat pójdzie swą drogą!
Czy słyszysz mnie, Boże?... Zwyczajnie łaskawy,
Ot, Pan Bóg, który nie wie, jak załatwiać sprawy!

(daje znak w kierunku nieba)

Pst!... Na targ z murzynami już ja się nie ważę!
Azję nawrócili moi misjonarze!
Wiesz — ręka rękę myje: jam dla twojej wiary
Pracował, więc ratuj!...

(słup ognia wybucha z jachtu, spowity w gęsty obłok dymu, słychać głuchy huk, Peer Gynt z krzykiem pada na piasek; powoli dym się rozprasza. Jacht zniknął z powierzchni)

PEER: (blady, głosem stłumionym)
Oto miecz jest kary!
Przepadli z kretesem! O, jakim szczęśliwy!
Błogosławić będę na wieki te dziwy!
Przypadek?!...

(wzruszony)


Coś więcej! Oni zginąć mieli,
Ja zasię zwyciężyć! Ty z strasznej topieli