Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bali się komend rosyjskich — brzmi cicha odpowiedź.
— I Naczelnik sam? Któż z nim jest?...
— Z nim, my wszyscy, każde polskie serce woła jakiś głos donośny.
— A przy nim generał Wodzicki, Ksiądz Kołłątaj — jego wierni druhowie.
— A Przydent miasta Lichocki?
— Lichocki pęka ze strachu. Już go palarus ima — ktoś zażartował.
— Naczelnik pono gadał z nim, jak z bratem a on się jeszcze stracha, niedowiarek jakiś! Boi się o swój fotel.
— Gdzież jest nasz Naczelnik, nasz wódz nasz Dyktator? Wołają coraz liczniejsze głosy.
Podnieta zaczyna działać wśród grup, skupia je w gromady, ściąga w swe szranki nawet oporniejszych, nawet lękliwszych. Tli już pierwszy węgielek zapału, a tłum y rosną, rychło rozdmuchają go w wielki płomień.
Rozgwar głosów wzmaga się.
— Warty stoją przy bramach miasta, żołnierze mają rozkaz wpuszczać każdego, kto wchodzi, a napływ ludu ogromny.
— Hej, patrzcie, jak walą Krakowiacy, a Krakowianki z Bochni, Tyńca. Uh! niewiastki, jak kraski! A ot Bronowickie dziewki — istna tęcza na nich świeci, urodne aż łuna bije! — woła młodzież stołeczna na widok polnych maków ziemi krakowskiej.
— Idą Krakusy! Ho, ho, jak na odpust, ci wszędzie pierwsi! Brząkają kółka pasów. Ostro idą!
— Ba! Idą witać Naczelnika.
Tłumy rosły, Kraków przyoblekał się w świąteczną szatę, jedną z tych, jaką widzi nawet przyszłość. Szare masy mieszczaństwa, godne lub napuszone wielmoże i barwne łany kwiecistego ludu,