Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sygnaturką, teraz już potężny, buchający w górę zgodnym hymnem spiżowych tonów. To dreszcz codzienny, znają go stare mury Krakowa, więc i hejnał, zagrany na wieży Marjackiej, hejnał witający nowy dzień, a tak drogi dla każdej polskiej duszy, nie był jeszcze sygnałem dzisiejszego dnia w stolicy. Zwiastun jego dziś, to dziwny niepokój wśród ludzi, podniecenie radosne jednych, trwoga i niepewność drugich. Niezwykłe szmery, gorączkowy jakiś ruch. Mnóstwo ludzi nie wie jeszcze, co ma być, lecz rozumie, że coś się dzieje, że zbliża się, jakiś moment wielki — dziejowy. Pojedyncze jednostki nieuświadomione łączą się w grupy; głucha początkowo wieść rośnie, chwytają w lot jej echo, podają je sobie z ust do ust...
— Naczelnik w stolicy.— Kościuszko już jest wśród nas. Wczoraj przybył.
— Czy to prawda? Czy się ziściło?
— Ach! Czy aby bezpieczny!?
— A obce komendy?... Tarmasow... Rachmanow... Denisów... Łykoszyn?...
— Wymaszerowali wszyscy. Naczelnik nasz z nami. Akt powstania województwa Krakowskiego już wydrukowany.
— Kiedyż wjechał Naczelnik? Nikt nie widział...
— Wjechał?... On wszedł, jak nasz zbawca, nasz wódz, ale szedł cicho, bocznemi ulicami, brnąc przez noc całą w wiklinach Tynieckich, prowadzony przez flisaka Grzywę z Czernichowa, prostego chłopa, który wiedział, kogo prowadzi do stolicy królów polskich.
— Flisak Grzywa?... Przez wiklinę Tyniecką prowadził Naczelnika? I tylko ten chłop? f nasi patrjoci, a nasi senatorowie?...
Słychać wzburzone dokoła głosy.