Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odosabniać dalej od głównych sań w tę noc śnieżycy niebywałej. Jechali długo po pustce, zdawało się bezbrzeżnej.
— Najgorzej będzie na rzece — rzekł Gołąb. — Do mostu trafimy chyba cudem i niewiada kto z nas. Na płaski przejazd też trudno trafić w tej ćmie, a rzeka wszędy z tej strony ma wysokie brzegi i pewno teraz zawiana równo z brzegami, albo i wyżej, bo wieje od zachodu. Jak chluśniem w te zaspy z pieca na łeb, tak i po nas!
Ksiądz Feliks zadrżał.
— Ale to się mogło wikaremu przytrafić równie dobrze.
— No, to broń Chryste ale przepadli!... Z takiej zaspy nie wygrzebią się.
— Prawdę mówita ojciec! — zawołał Tomek. Śnieg sypie od Rządek, to rzeka z tamtej strony może być goła, ale z naszej zawiana wyżej brzegów. Toć przecie taką zaspę zobaczymy, nikt tu w nią nie wpadnie...
— Ej nie trzeba było wikarego puszczać z jednym fornalem na taką zawieję.
— A kto wiedział, dobrodzieju, że będzie tak dęło? Śnieg padał we wsi cicho a zresztą ktoby tam naszego księdza wstrzymał, kiedy wezwali do chorego. Żadna siła ludzka! I to przeciesz największy przyjaciel, pan Merwicz z Rządek. Oni dwaj to się w korcu maku szukali i znaleźli, obaj szczere złoto, nie ludzie.