Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gołąb jął opowiadać szeroko o księdzu Marcinie i Merwiczu a tymczasem jechali i jechali bez końca. Ksiądz Feliks był już pewny, że minęli rzekę, lecz Gołąb zaprzeczył stanowczo.
— I i... gdzie zaś dobrodzieju! jeszcze ona przed nami. Ho, ho, nie tak ją łatwo przejechać nie zauważywszy. Stoją tam nad nią topole wielgachne choć rzadkie, ale byśma ich taki dojrzeli, a zaspy będą na niej głębokie. Poczujemy my ich! Choć do lodu się nie domacamy a wpadniemy z uszami.
Po pewnym czasie Tomek Gołąb zauważył:
— My tu brniema kiej wilcy po nocy a ksiądz wikary może se już w najlepsze w Rządkach odpoczywa.
— Bóg by dał, nie żal by się było i namęczyć la takiej przyczyny. Żeby tyż Bóg miłosierny dał zdrowie choć i panu Merwiczowi, zacne to panisko!
— Dałby Bóg — zawołał Maciej — ale mnie cości we wnątrzu gada, że wikary do Rządek nie dojechał. Bóg wie co to jest, ino, że mi to myślenie spokoju nie daje.
— Jestem pewny, że stało się z nim jakieś nieszczęście — zapewnił ksiądz Feliks ponuro.
Wtem wszyscy na saniach usłyszeli donośne głosy przed sobą, trochę w lewo. Zatrzymali konie zziajane, oszronione i słuchali. Nagle