Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sanie Macieja Gołębia prowadziły za sobą cały szereg sań, tylko do miejsca gdzie stracili zupełnie wszelki ślad drogi. Po za wsią bowiem droga biegła pomiędzy wierzbami i jakkolwiek była kopna, lecz pewna. Dalej prowadziła przez lasek, lecz potem znikła pod jednolitą białą popowierzchnią gładkich pól. Gołąb i jego synowie, znający wybornie okolicę, jechali śmiało naprzód. Śnieg sypał obfity, gdzie niegdzie potworzyły się wzgórki i wysokie nasypy. Gołąb z początku orjentował się dobrze i prowadził wprost przed siebie. Synowie go ostrzegali, że droga trochę zbacza i łagodną, lecz wyraźną linją łamie się w paru miejscach, czego teraz niepodobna — dopatrzyć. Zresztą śnieg, zacinający w oczy, utrudniał baczenie. Nareszcie po pewnym czasie spostrzegli, że już błądzą. Wtedy ksiądz Feliks zgromadził wszystkie sanie i rozkazał zająć białą przestrzeń szeroką linją sań, tak, by jedne od drugich były blisko, lecz aby każdy zaprząg na swoją rękę wypatrywał drogi, dążąc w jednym kierunku, na zachód od Krośni, gdzie leżały Rządki. Jedna jedyna pochodnia proboszcza Szulskiego, którą ksiądz Feliks porwał, oświetlała przestwór mglisty od zadymki. Na innych saniach zapalono łuczywa, ale zbyt często gasły i tliły się słabym ognikiem.
Okrzykując się wzajemnie, jechała cała wyprawa w bliskiem promieniu. Chłopi bali się