Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wahania biegli spełnić rozkaz. Rozbrzmiały wołania, krzyki, tupot nóg, chrzęst śniegu, łomot wyciąganych sań, rżenie koni wyprowadzanych z ciepłych stajen. Rozległy się płacze kobiet i piskliwe wrzaski przestraszonych dzieci. W całej wsi powstała wrzawa wśród której słychać było ponure ujadanie psów. A na śniegu przed kościołem Kasieńka i Kłaczek klęczeli obok siebie i zawodzili głośno, odmawiając żarliwie pacierze. Ludzie, którzy najpóźniej wybiegli z kościoła, usłyszawszy alarm na wsi, błąkali się chwilę, pytając co się stało.
— A dy... a dy nie wieta, ludzie kochane co się stało?... — wrzeszczał Kłaczek. — A to księdza wikarego zbóje napadli. Cała wieś leci na ratunek.
— Jakie zbóje?.. czyśta dziady poszaleli? —
— Zabili już pewno naszego księżulka! O la-Boga, rety! Niebożątko to janielskie — zanosiła się od płaczu Kasieńka.
Kłaczek wtórował jej, złorzecząc zbójom i wymachując wojowniczo kosturem.
Cała wieś wyległa na ulicę. Dziesięcioro sań napełnionych chłopami zbrojnymi w łopaty i szufle, którzy z krzykiem zacinali konie i mknęli w zamieć białą. Gnała ich jedna myśl ratunku dla ukochanego księdza, a nawet nie zupełnie wiedziano, jakie mu groziło niebezpieczeństwo. Pobrali łopaty i szufle bo tak im kazał ten młody, przy-