Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jezdny ksiądz. W zamieszaniu i wrzawie nikt się nikogo o nic nie pytał. Nie było czasu. Chłopi jechali, bo coś ich uniosło nadprzyrodzonego, co miało w sobie moc gromu. W pierwszych saniach jechał ksiądz Feliks z Maciejem Gołębiem i jego synami. Parę tęgich mierzynów rwało naprzód pod gradem batów Tomka Gołębia.
Chwila... i wieś ucichła, tylko lamenty i narzekania bab długo jeszcze rozlegały się w opłotkach i na drodze. Nikt tej nocy nie spał w Krośni oprócz proboszcza na plebanji. Nie rozbudziły go nawet odgłosy wyprawy.

Ksiądz Marcin, wyskakując w tył pochylonych naprzód sani, padł twarzą w zaspę i cały pogrążył się w śniegu w tej samej chwili. Ale dziwna jasność rozświetliła jego mózg. Instynktownie, z wysiłkiem przygarnął do siebie ramiona i przycisnął do piersi woreczek zawierający Oleje święte. Jednocześnie uświadomił sobie, że śnieg jest bardzo miękki i puszysty, skoro on może skrzyżować ręce i, że ma na sobie tylko palto zamiast ciężkiego futra, które spętałoby go. Błyskawicznie zaczął się ratować.
Wyciągnął ręce przed siebie, jak pływak. Całą siłą mięśni starał się dźwignąć w górę, ale odrazu poczuł własny ciężar i zapadł się głębiej. Ramiona szukały rozpaczliwie oparcia w tej sypkiej,