Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ksiądz Feliks odrętwiał. Nogi i ręce zaciężyły mu ołowiem. Wszystkie pulsa czuł w sobie, w głowie szum niebywały.
— Dziwo! — wybił się znowu jeden głos — ale wikary taki poczciwy, taki ochfiarny, to mu ta Bóg krzywdy nie da zrobić.
— Pewno!... pewno!... aleć zawdy... —
— Wieja na świecie straśna.
— Patrzajta ile tu bez czas nabożeństw a nawaliło śniegu, na chłopa wysoko... A cóż ta dopiero w polu!...
Słowo śnieg było jakby prądem dopełniającym świadomości w mózgu księdza Feliksa. Rzucił nim silny nakaz postanowienia, tak nieprzepartego, że nie zastanawiał się ani sekundy. Skoczył do grupy chłopów i zawołał donośnie, hamując wzburzenie.
— Jedziemy na ratunek księdza wikarego! Prędko! Kto ze mną jedzie? Prędko!!
— A bo co? — Co się stało? — padło parę przerażonych głosów.
Ludzie osłupieli.
— Prędko! Niema czasu do stracenia! kilka sań!... chłopy co najmłodsze z łopatami! Żywo! żywo! — wołał ksiądz Feliks, podniecony straszliwie.
Powstał zgiełk i ruch gorączkowy. Jakby iskra piorunowa padła pomiędzy tych ludzi. Rozsypali się w mgnieniu oka, już bez słowa zapytań, bez