Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

głębiej pojętą, jaką człowiek zdolny jest wytworzyć w sobie wszystkiemi zasobami władz wewnętrznych. Ksiądz Marcin doszedł do apoteozy modlitwy. Zatopił się w niej, rozpłynął się każdym atomem swych uczuć w tej modlitwie, jak światło słońca wsiąka w powietrzną przestrzeń i przesyca ją blaskiem, stając się istotą przestworza, jego treścią. Modlitwa księdza Marcina była już emanacją ducha z jego istoty w istotę Boga. Czuł się bezcielesnym w onej minucie ekstazy, w napięciu całej jego umysłowości, całego systemu nerwowego...
W głuchej nocy zimowej, w zadymce śnieżnej, szalejącej na pustkowiu, dusza księdza wyłoniła się z powłoki cielesnej, jak widmo świetliste i szła ku Merwiczowi, niosąc mu własne tchnienie.
A śnieg nawalny, miękki, uparty, złowrogi sypał i sypał i tworzył odmęt biało-szary, bezkreśny, jak mgła nad bezmiarem morza. Powietrze było ostre od zawieji ale przytłoczone wszechwładnym despotyzmem śniegu. Rochacz na koźle spał, nie troszcząc się o konie. Szły one teraz ciężko, nierówno, wyciągając z trudem nogi z zasp puszystych, osypane śniegiem, do zjaw błędnych podobne. Nie wiódł ich już żaden instynkt, były senne i zmęczone. Wlokły się już bezdrożem, naprzełaj przez pola niewiadomo w jakim kierunku.