Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rym stropem nieba, nieprzerwaną, gęstą i ruchomą mgłą.
Fornal Rochacz zdawał się także drzemać, zakapturzony w kożuchu, siedział jak słup niemy, zdany całkowicie na instynkt i ruch koni dowolny. Ksiądz Marcin otulony w szopy, nikł prawie w ogromnych ramach sań i wzrokiem zamglonym spoglądał przed siebie, z pod gęstej frendzli śniegu osiadłego na rzęsach. Na piersiach ukryty woreczek z Olejami świętemi, palił go jak wyrzut sumienia.
— Czemu nie wziąłem świętego wiatyku, czemu?... A może Bóg ześle mu łaskę, może mógłby przyjąć komunję?... Czemu usłuchałem?... może jednak mógłby?... Boże pozwól zastać go jeszcze przy życiu — modlił się ksiądz Marcin całą głębiną swej wiary i natchnienia...
Czuł w sobie moce niepojęte, które oto rosły mu w duszy i syciły ją nadzieją przedziwną a słodką. Moce jakieś święte, jasne, twórcze, niemal boskie. Modlitwa płynęła mu z duszy i w duszy stwarzała obraz Boga tak plastyczny, że widział i odczuwał potęgę i tę słodycz jedyną i tę dobroć bezmierną, w której każde istnienie pokłada swoją ufność w momentach ostatnich, krytycznych. Umysł księdza Marcina pracował usilnie. Całą siłą woli ogromnej, zatrzymywał przy życiu Merwicza. Ale czuł, że umysł i ta wola jego jest zarazem najwyższą modlitwą, naj-