Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Janczary umilkły, dzwoneczki ich zawalone śniegiem przestały grać rzęziły jeno ochrypłym, cichym kołatem. A śnieg sypał gęsty, spętał swoją siecią cały horyzont.
Naraz tuż przed końmi wyrósł ogromny nasyp śniegu, zagrodził przestwór barykadą miękką i puszystą. Konie wkopały się w nią gwałtownem szarpnięciem i... stanęły. Rochacz poruszył się machinalnie i mruknął tylko przez sen:
— Wio, wio! gniade...
Konie szarpnęły się powtórnie i dźwignęły sanie. Parskając ostro wyrzucały z nozdrzy zimny, uprzykrzony pył.
— Co to?... gdzie jesteśmy? — zawołał ksiądz Marcin zbudzony ze swej ekstazy duchowej.
W tej chwili osypały go szmaty śniegu, oderwane z bocznych wałów sterczących po obu stronach sań. Ksiądz otrząsnął się i targnął za ramię fornala. Rochacz zerwał się, lecz nie mógł otworzyć powiek zawianych śniegiem. Zaczął kląć. Całą dłonią otarł oczy, lecz druga fala śniegu cisnęła mu znowu na powieki sypki pył. Powstał gwałtownie na nogi, ciężki jak kamień młyński od nawalonego na kożuch śniegu. Ale już ksiądz Marcin zsunął swoje futro z ramion, które było jedną białą bryłą i ciężyło mu straszliwie. Wyrwał lejce z rąk Rochacza i targał końmi, wołał na nie, lecz bez skutku. Wkopane