Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czała Kasieńka, wlewając ostrożnie zupę w bezzębne, sine wargi. — Ady to i la księdza obraza takie gadanie.
— Nie je, ino mamroce, słyszeliśta ludzie!... ot zwyczajnie baba!...
— Nie kłóćta sie dziady, a to cały rok bedzieta se do oczów skakać — upominała gospodyni. — Lepiej niech nam ksiądz dobrodziej opowie jaką przypowieść świętą abo cości ze świata — tak ci ciekawie opowiada.
— Nie nudźta dziś dobrodzieja, taki jakiś zasumowany siedzi — zauważył Gołąb troskliwie.
Ksiądz Marcin zaprzeczył ale nie zupełnie szczerze.
Po barszczu Julijka w niosła śledzie, potem saganek, pachnący grzybami i ostrą wonią gorącej, kwaszonej kapusty.
— To ci jadło dopiero królewskie! — zawołał Kłaczek, wciągając w nozdrza lube zapachy. — Takiej ci wiliji to cheba i sam proboszcz nie majom na stole.
— Ale! jużci! — odburknęła Kasieńka — szczupaki i karpie kiej woły skrobali u księdza w kuchni. Agnusia robiła ci coś takiego z białom i cerwonom trzęsionkom na półmisku, a ubrała ci onego scupacyska... la Boga!... kiej pannę młodą do ślubu. A do karpia to ci do sosu waliła rodzynków, a migdałów kiej tych wróbli w stodole. A różnych inszych rybów, a legumin