Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To la zagórskich, a la naszego dobrodzieja to zawsze najpierwsze. Dla zagórskich położy się nowe — mówiła Magda, podczas gdy synowa Julijka stawiała jeszcze jedną miskę i łyżkę na boku stołu. Ksiądz wziął opłatki, zaczęli się dzielić i życzyć sobie serdecznie, poczem po krótkiej modlitwie usiedli do stołu. Julijka wniosła wielki garnek barszczu buraczanego z grzybami. Magda krajała chleb rozdając go po starszeństwie. Jedli wszyscy dymiący i pachnący barszcz z apetytem, przez chwilę nikt nic nie mówił, ciszę przerywało dźwięczenie łyżek na miskach.
Ksiądz Marcin pomimo, że się dobrze czuł w gronie tych prostych ludzi, tak dla niego serdecznych, jednakże nie pozbył się głuchego niepokoju. Niby oddalone echo jakieś złowrogie odzywał się on w nim ciągle. Walczył z sobą, by zachować pogodę w tej pogodnej rodzinie. Wszyscy jej członkowie okazywali mu szczerą i przyjacielską troskliwość i radość z jego wśród nich obecności. Dziad Kłaczek wciągał głośno w usta barszcz smakowity i chwalił go sobie wielce.
— Wiedział ci Pan Bóg na co grzyba stworzył, a to barszcz bez grzyba, kiej chłop bez kożucha... goły.
— Oo! bedzie ta gołych wypominał przy takiem jadle, cheba bez to, że mu ciepło — mru-