Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wybiegli z izby żona i dzieci Gołębia, podjęli pod nogi księdza i całowali go po rękach, uszczęśliwieni. Magda, gospodyni wystrojona w świąteczne samodziały, w barwnej chustce na głowie, z uśmiechem na twarzy, niemłodej ale gładkiej i czerstwej, zawołała radośnie.
— Już też dobrodziej kochany nie pogardzi naszem jadłem, w ten wieczór świąteczny. Nie będzie specjałów z probostwa, ale strawa prosta, gospodarska czeka na stole. Mielim już wieczerzać, aż tu taki gość. Proszę, proszę do świetlicy.
Ksiądz Marcin witał synów i synowę gospodarstwa. Rozebrano go z palta, znalazł się przy stole biało nakrytym, na którym królował wielki bochen razowego chleba. Obok na talerzu kwiecistym leżały opłatki. Przy piecu siedziały jakieś dwie postacie ludzkie skulone.
— Niech będzie pochwalony — rzekł ksiądz zwracając się do nich ciekawie.
— Na wieki! — powstali i przywlekli się ucałować rękę księdza.
— Aaa! — to Kasieńka i Kłaczek — zdziwił się poznając w staruszkach żebraków z pod kościoła.
— A dy... to my księżulku serdeczny. Gospodarz nama kozeli przyjść na wieczerzę to i jesteśma. Bóg im zapłaci za dobre serce.
— Stokrotnie zapłaci — zawołał ksiądz wzruszony. — Ale widzę, że i dla zagórskich gości miejsce jest to się i akurat nadarzyłem.