Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cudacznych, a bakaljów, że już się chyba od tela smaków przejedzą.
— Nic im ta będzie! Zwyczajne!... — wołał Kłaczek — popijom wódki, a piwa, a wina i ślus! Proboszcz z Załupia, albo nie przymierzając nasz jegomość leją w siebie kiej w sito pod studnią i znaku niema. A ugościli cie tam jakim śledziowym łbem albo ogonem? Ho, ho... nie la psa kiełbasa, nie pożywisz się tam dziadu, trzeba przeciech la piesków Agnusi ostawić i to co lepsze.
— Cichoj, nie bluźnij grześniku przeciw proboszczowi. Widzis go!
— Więcej ja by ta powiedział, więcej, ino przez usianowanie la naszego księżulka kochanego, co nie gardzi z nami wieczerzać, w ten wieczór święty, to już zmilknę.
— Żal ci kapusty, żarłoku, to i milcys, a co mas na języku to i powiedz, będzie luźniej w gębie na jadło.
— Już baba ciekawa!... warc se warc, otóż że nie powiem kiej tak!...
Ksiądz Marcin wciąż posępny rozmawiał z Gołębiem o choince dla dzieci z całej wsi, którą mieli urządzać na Świętego Szczepana. Słyszał coś niecoś z gawędy dziadów i przypomniał sobie, że nie poszedł na wilję do plebanji. Z radością skonstatował, że się od niej wywinął tak łatwo i miło dla siebie, ale jednocześnie