objaśnić, jaka była przyczyna niebywałego nigdy upadku z konia królowej i jej stanu choroby. Zaatakowany był mózg, nie mogło ulegać wątpliwości, że wypadek ten spowodował jakieś nagłe wzburzenie władz psychicznych. Siedząc przy łożu, cesarz trzymał rozpaloną rękę Gizelli i wpatrywał się w jej twarz, przypominającą kwiat biały w ogniu pożarnej łuny. Cesarz był groźny, ponury, nikt nie śmiał się do niego odezwać. Przewiezienie królowej do Idania było w chwili obecnej niemożliwem, Ottokar zaś nie mógł przeciągać swego pobytu na obcem terytorjum właśnie ze względu na przyjazd swój w tak bardzo ścisłem incognito. I jedno i drugie gnębiło go niewypowiedzianie.
Wkrótce jednak Gizella oprzytomniała. Było to któregoś popołudnia. Podniosła oczy wielkie, rozglądając się dokoła, źrenice jej spoczęły na pochylonej nad nią twarzy cesarza.
— Czy żyje?... — spytała głosem słabym, a po chwili znowu: — pachną białe róże...
— Gizello, to ja, Ottokar, czy poznajesz mnie?
Cesarz miał chmurę w oczach, ręka jego nerwowo ściskała dłoń Gizelli.
— Pachną białe róże... Gdzie sen... a gdzie... jawa?... Gdzie to było?... Białe róże... to jawa... a tam... tam... nad morzem...
Cesarz przemawiał do niej, chcąc ją doprowadzić do zupełnej przytomności.
Gizella słuchała najpierw dość tępo i biernie, potem ze zdumieniem i uwagą skupioną, jakby chciała zebrać rozproszone myśli i zmąconą zupełnie świadomość. W reszcie oczy jej zsunęły się z twarzy Ottokara, a z pod półprzymkniętych powiek wypłynęły dwie duże, ciężkie łzy.
— Zili... — wyszeptał cesarz, męczarnią, żalem i goryczą nasiąkłym głosem.
Gizella, cała roztrzęsiona wewnętrznie, płakała cicho bez słowa, łzami, jakie świadomość całego tragizmu życia z serca wydobyć zdoła.
— Zili! Zili, to moja wina!... Serce twoje złamane... nie zostało przy mnie, wiem!... Gizello... a jednak kochałem cię głęboko i kocham... i wierzę, że... ty zostaniesz zawsze szarotką, ptakiem podobłocznym nawet... nawet... w pożodze... swych uczuć.
Osunął się ciężko na kolana i ręce żony trzymał przy ustach. W piersiach miał ból bezgraniczny, mózg rozsadzał mu łomot straszliwy.
Łzy Gizelli spływały cicho wielkie, lśniące, jak perły.
W komnacie zapanowała martwa cisza, mącona jeno głuchym łoskotem fal oceanu, dochodzącym z poza okien.
Strona:Helena Mniszek - Królowa Gizella T.2.djvu/130
Wygląd
Ta strona została przepisana.