Strona:Helena Mniszek - Królowa Gizella T.1.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tów, cieszyło ją tylko w dniu pierwszym wycieczki. W miarę zaś, jak opowiadania Gedeona i Dawida wyczerpywały się, a niebywałe ich przygody traciły na świeżości, uciekała w zarośla, w głąb lasu, ciesząc się, że będą jej poszukiwali długo, bardzo długo, aż znajdą gdzieś nad strumieniem, niby zbłąkane jagnię. Najczęściej jednak wymykała się wczesnym rankiem do pobliskiego jeziora. Wypluskawszy się w jego srebrnej toni, wychodziła na brzeg, nieświadoma swego czaru i bogactwa urody, by wśród traw i krzewów nadwodnych, wśród zapachów kwietnych i pustki odludnej być samotną lilją, wznoszącą się ku błękitom i słońcu. Lecz gdy z tajemniczych wnętrz leśnych jęły wypełzać mroki coraz chłodniejsze i szum boru wzmagał się od podmuchów górskich, przesiadywała długo przy ognisku zadumana, patrząc smętnemi oczami w omdlewające na wietrze płomienie, jak gdyby żarzyły się tam sny jej młodziutkiej duszyczki, rozstrzelone w tysiącach drobniutkich iskierek. Nazajutrz była znowu pogodna, roześmiana i znowu upływał jej dzień na radosnem współżyciu z naturą.
Kiedyś wydało się Gizelli, że w pobliżu namiotów przebywa jakiś człowiek samotny, może zabłąkany w puszczy, a może wiodący tu żywot odludny, pustelniczy. W górach śmignął przed nią cień żywy ludzki, a nad jeziorem zauważyła świeżo zerwane przez kogoś kwiaty liiji wodnych. Wczoraj zaś, gdy przystanęła nad ulubionym strumieniem leśnym, do stóp jej nadpłynęły z daleka dwa złote zerwane nenufary. Zwierzyła się z tem przed ojcem, lecz książę uśmiechnął się tylko mówiąc, że poezję puszczy wzbogacił jakiś samotnik poezją niewinnej igraszki.
Pewnego popołudnia książę wybrał się z Gizellą na dalszą wycieczkę w góry. Oczarowani widokami piętrzących się przed nimi szczytów, przechodzili z przełęczy na przełęcz, wdrapywali się krętemi drogami na coraz bardziej urwiste wyżyny. Wyzyskiwali każdą chwilę, w której dziewiczość natury objawiała im niepospolite cuda, i rychło zapomnieli o upływającym szybko czasie, nie troszcząc się zupełnie o powrotną drogę do obozowiska.
Tymczasem złota pierś słońca pochylała się nad majaczącymi w oddali górskimi zrębami, osuwała się niżej, coraz niżej, musnęła pełnią swą harde czoło jakiegoś wirchu i wreszcie zapłonęła purpurą zmysłowej rozkoszy. Zaczęło się na wyżach i w przestworzach misterjum zachodu. Wyniosłe szczyty i zbocza oblał ogień szkarłatny i złoty, pojedyńcze czuby gór wyrosły nagle, jak różyce świetliste, z kamienistych nagich zrębów wysunęły się miljony pereł i rubinów, a niżej, w żlebach, w przepastnych kotlinach,