Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ciocia nie zna rodziny naszej od czasu dziadka Marcelego. Nieprawdaż?
— Nie! — brzmiała krótka, gniewna odpowiedź.
Spytała innym tonem.
— Jakimże sposobem przyjechałeś do Krąża?
Opowiedziałem o naszem spotkaniu w teatrze z Gabrjelem.
— Warjat! — mruknęła.
Nie byłem pewny, do którego z nas odnosił się ten epitet, ale mnie ubawił, więc się uśmiechnąłem.
— Czegóż ty się śmiejesz? — sarknęła zdziwiona.
Wpadłem w doskonały humor, jakby na przekór sytuacji.
Zacząłem opowiadać o naszej podróży, o Warszawie, zaczepiłem o lata studjów na uniwersytecie — opowiadałem o podróży do Afryki, wespół z paru kolegami. Przeskakiwałem z tematu na temat, swobodnie, czując na sobie bez przerwy dwie czarne otchłanie oczów babki, utkwione we mnie.
— A cóż ty będziesz robił w Krążu? — przerwała tok mego opowiadania.
Tegom właśnie chciał.
— Krąż bardzo mi się podoba — oświadczyłam skwapliwie — zamek wspaniały. Korzystając z łaskawego zaproszenia Gabriela, a przypuszczam, że obecnie i... cioci — skłoniłem się przed nią głęboko — chcę tu przebyć jakiś czas, by poznać tak ciekawą miejscowość.
— Ciekawą? — zdziwiła się.
— No, zamek starożytny, gmach niepospolity, nie często się taki spotyka w kraju. Pragnę mu się bliżej przypatrzyć, zapoznać się z tą budowlą archaiczną.
— W Krążu niebezpieczne takie eksperymenty.