Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dlaczego? — spytałem.
— A... czy Gabrjel nic ci nie mówił?
— Czy o tem, że podobno w zamku ktoś straszy?...
— Nie ktoś straszy, lecz zamek ten jest groźny, nie mów z lekceważeniem o rzeczy, której nie znasz.
— Sądzę, że to nie realnie brane fakty?
— To są właśnie fakty i ty im nie zaprzeczaj.
— Chciałbym je zbadać.
— Nie radzę, nie radzę!... może się to dla ciebie smutno skończyć. Nic tu niema do badania, nic do oglądania w tej starej, okropnej ruderze. Tylko taki nietoperz, jak Paschalis, może tam mieszkać.
— Pyszne określenie... nietoperz — zaśmiałem się. — Czy on mieszka w samym gmachu?
— Tak... zupełnie sam.
— Może to on urządza owe strachy?...
Babka zerwała się z miejsca, była groźna.
— Milcz! jeszcze nam do pawilonu nieszczęście sprowadzisz.
Zaczęła chodzić po pokoju szerokiemi krokami, założywszy ramiona splecione na piersiach. Przerwałem milczenie.
— Wczoraj w nocy, Kacper był przerażony, ujrzawszy światła w oknach zamkowych, poprostu ktoś był w zamku ze światłem i to już wywołało popłoch. Może wszystkie inne strachy są tak samo wątpliwej natury?...
Babka Gundzia stanęła przedemną w wyzywającej pozie.
— A czy ty wiesz, dlaczego te światła przeraziły wszystkich?
Milczałem umyślnie, zrobiwszy brwiami znak nieświadomości.