Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nięcie. Po każdym takim sygnale Terenia robiła zabawnie dramatyczne oczy i oboje przykładnie składaliśmy ręce w małdżyk, cofając się bogobojnie w głąb foteli.
Nagle ze stołowego pokoju rozległo się rozdzierające miauczenie. Pani Śniadecka skoczyła przerażona od fortepjanu. Załamała ręce.
— Ach, mój Boże! — to głos Pluszka! Ktoś go skrzywdził.
Wybiegła z salonu, Terenia zerwała się także z miejsca.
Zatrzymałem ją za rękę stanowczo. Zaśmiała się.
— Chodźmy ratować. Cóż za pisk!...
— Ależ, niech wrzeszczą jak najdłużej! Boże im dopomóż! Teruś ani kroku, najmilsza, błagam! — błagałem ustami i oczyma.
Usiadła posłusznie.
— Pan zawsze błaga i zawsze rozkazuje, — szepnęła z niewysłowionym wdziękiem. — Pan pewno jest okropny despota.
— Okropny!....
— Ładna perspektywa! Słyszałam, że wszyscy Pobogowie byli despotami.
— Tak i wszyscy mieli zawsze bardzo uległe żony.
— Doprawdy!!! — uśmiechnęła się przekornie. — Więc ja będę wyjątkiem w tej tradycyjnej regule.
— O, nie! Ja jestem straszny, mnie trzeba słuchać.
— Otóż właśnie, że pomimo tej groźnej miny idę ratować koty.
Zatrzymałem ją i odgrodziłem od salonu zręcznem posunięciem fotela. Przy tym ruchu, wypadł mi portfel z bocznej kieszeni marynarki. Terenia błyskawicznie go