Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zwiedzamy razem Kraków, znajomy nam dobrze, ile zawsze kochany i ciekawy. Wieczory spędzamy w cichym saloniku pani Śniadeckiej. Pani ta grywa nam na fortepianie różne stare melodje; są one doskonałym akompanjamentem do nieskończonych rozmów naszych i Terenią. Muzyka pani Śniadeckiej cicha i słodka, jak zwierzenia babki, czynione wnuczce, drażniła by mnie w każdym innym czasie. Lecz gdy mam przy sobie Terenię, mogę znieść nawet obecność mnóstwa kotów, które rozpanoszyły się tam ze zdumiewającą bezczelnością. Jest ich pełno. Gdy pani Śniadecka gra, koty dekorują gęsto fortepjan i jej kolana, gdy krząta się po mieszkaniu, łażą za nią całą procesją senne, mruczące, elastyczne, koty-lwy. Małe to mieszkanko posiada prócz kotów dużo starych zabytków dawnej zamożności. Kilka pięknych portretów, meble antyczne, bardzo cenne, trochę szanownych książek i szpargałów. Ale przedewszystkiem na właścicielce tych rzeczy znać starą, wyborną patynę dobrego rodu i wychowania. Niezwykle miła osoba, poważna wiekiem, ale nie staruszka, gościnna i serdeczna. Można jej wybaczyć nawet ciągłe asystowanie nam w roli przyzwoitki, co mnie jednak niecierpliwi i doprowadza czasem do rozpaczy. Gmina kocia bywa także wielce uprzykrzona.
Wczoraj wieczorem jednak błogosławiłem te koty z całej duszy.
Siedzieliśmy z Terenią w półmroku lampy wysokiej, okrytej sutą krynoliną abażuru z różowego jedwabiu. Pani Śniadecka grała Mendelssohna. Nastrój był drażniący, bo zbyt często od fortepjanu spoglądały na nas czujne oczy, a gdy tylko za długo zatrzymywałem ręce Tereni w swoich, zaraz słyszeliśmy ostrzegawcze kaszl-