Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie zawiodłam się na panu, umie pan walczyć z przeszkodami... Tego nawet nie wiedziałam, że on je spotykał w Wiedniu, sądziłam, że Hańska powiozła Terenię do Genewy, gdzie ten mizantrop siedzi jak mól w bibule. To jeszcze gorzej, że on zdecydował się jechać z niemi, bo plan Orlicza był inny. W każdym razie bardzo źle, że Terenia listu pańskiego nie otrzymała.
— Czy pani wierzy w spełnienie zamiarów Orlicza?
— Osobiście nie, bo... — zamilkła i poczerwieniała silnie.
— Bo co?... rozmawiajmy szczerze.
— Nie wiem, czy mam prawo tak otwarcie z panem mówić?
— Chyba cała rozmowa nasza, jej założenie nie jest niczem innem?... Spodziewam się, że nie będziemy grali z sobą w ślepą babkę?...
Pocałowałem ją w rękę. Sponsowiała jeszcze bardziej.
— Więc co zawiera to niedokończone słowo? — nagliłem.
— Dlaczego pan postąpił tak... z Terenią?
— To jest... jak?...
— No, chyba pan rozumie, po owym balu...
— Przepraszam, ale nie to chciała pani powiedzieć poprzednio. Proszę o tamtą pierwszą myśl.
— Terenia jest panem zajęta — zdawało mi się, że i pan?
Pomimo, iż uczułem w sercu niebo, ostatnie słowa panny Renaty sprawiły mi pewną przykrość.
— A ja, jak pani sądzi, odbyłem spacer do Krakowa i Wiednia, aby poznać panią... Hańską? Czy tak?... W Porzeczu zaległem placu, to prawda, lecz pani odczuła