Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ny, lecz był to uśmiech życzliwy. Zawahała się chwilę i szepnęła znowu:
— O piątej wieczór na dworcu kolejowym... czy dobrze?...
— Tak, pani.
Miałem jechać wcześniej, lecz oczywiście, zostałem. Punkt piąta byłem na dworcu. Za chwilę weszła Renata. Przywitaliśmy się przyjaźnie.
— Jedynie tu mogłam uciec niepostrzeżenie. Odjeżdżamy dopiero jutro rano. Justa z towarzystwem i Szrenicz pojechali na kopiec Kościuszki. Szrenicz jest w czarnej melancholji, bo Terenia... zdaje się... stracona.
— Jakto... stracona?...
Uczułem przykre dławienie, jakby mi kula utkwiła w krtani.
— No, skoro pan jest w Krakowie, sądziłam, iż pan wie już o wszystkiem...
— To jest, o czem, proszę panią?... Przyjechałem tu jedynie dla panny Teresy. Nie zastawszy jej, podążyłem za nią do Wiednia, ale i tam zawód, w hotelu zaś nie wiedziano, dokąd obie panie wyjechały. Odebrałem tylko list własny przeadresowany z Krakowa.
— Pisał pan do niej?
— Tak, z Krąża, lecz mam go w kieszeni. Gdy się dowiem, gdzie przebywa, napiszę znowu.
— Od kogo się pan dowie?...
Poruszyłem brwiami, byłem zły. Panna Renata podała mi rękę serdecznie.
— Przepraszam, nie chcę być niedyskretną, ale czy Pan wie, że z Terenią jest także...
— Młody Orlicz, który spotykał te panie w Wiedniu.