Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

o lokajczyka, gdy Gabrjel znikł za drzwiami. Kacper wyglądał, jak bałwan ze śniegu i wrzeszczał tak, że nie mogliśmy go obaj z Korejwą uspokoić. Zdawał się nie pojmować, skąd to na niego spadło. Gdy jęcząc uciekł z sali, babka rzekła z bezmiernym żalem w głosie:
— Jak wyjedziesz... Romek, co tu się będzie działo?, Gabrjel warjat i... podły, podły!! Tyś go skuł jak kajdanami, on się teraz ciebie będzie bał... a mnie... zakatuje...
— Niech pan zostanie u nas jeszcze — poprosił serdecznie Korejwo.
Wytłomaczyłem mu, że mam swoje obowiązki, do których mi pilno, ale Korejwo, pokiwał głową i szepnął cicho:
— W Krążu może i najpierwszy pana obowiązek.
Czy babka słyszała te słowa, nie wiem, bo zwiesiła głowę na piersi i blada wyszła z sali...
Jutro opuszczam Krąż.




W wagonie 13. lipca.

Mimo, że od Krąża dzieli mnie cztery godziny drogi, jestem jeszcze pod wrażeniem pożegnalnej sceny, która wstrząsnęła mną do głębi.
W chwili mego wyjazdu babka Gundzia zachowała źle pozorowaną rezerwę, jak gdyby nie chciała okazać mi serdeczności, którą jednakże doskonale wyczuwałem. Ga-