Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

brjel był sztywny, zalękniony i jakby niepewny. Natomiast pożegnanie z Paschalisem i Krzepą wzruszyło mnie bardzo. Obaj starcy wyrazili mi swoje oburzenie, że odkładam poszukiwania testamentu i nie szczędzili mi gorzkich wymówek. Były one dla mnie tem przykrzejsze, że nie mogłem ku ich pocieszeniu zdradzić swoich odkryć, lękając się następstw. Paschalis łamał ręce z rozpaczą i zapowiedział mi, że teraz, skoro ja lekceważę szukanie dokumentu, tedy on całą bibljotekę przewróci, a testament musi znaleźć. A jest to już najwyższy czas, bo on czuje blizką śmierć i z takim ciężarem na duszy na tam ten świat nie pójdzie.
Obaj z Krzepą zaledwie zdołaliśmy uspokoić Paschalisa. Zostawiłem go chorego i, doprawdy, czuję wyrzut, że go opuszczam... Obiecałem starcowi swój powrót. Gdy Krzepa wyprowadził mnie z zamku, poleciłem mu opiekę nad chorym, on zaś schylił się nizko do moich nóg i potem całując moje ręce, spytał nieśmiało:
— A nasza panieneczka, jasny panie? Tak ją zostawić, żeby ją dali innemu?...
Dostrzegł zapewne cień na mojej twarzy, bo dodał prędko:
— Ją że podobno wywieźli do onego medyka, młodego Orlicza. Panienki niemasz w Porzeczu, ja się dowiadywał.
— Jadę do niej i po nią — odrzekłem.
Krzepa rozpromienił się, radość trysnęła mu z oczów.
— Chwała Najświętszej Pannie..! toż i początek dobrego w Krążu. Niech Bóg miłosierny... Ot, to Paschalisa ozdrowi!