Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Obraz z przed laty, obraz ojca... Chryste Panie!... to... ojciec... to on!
Zapanowała chwila tak szczególna i tak ciężka, że drugiej takiej nie pamiętam. Siedziałem jak pod pręgierzem oczów babki i Korejwy, którzy patrzyli na mnie niby zahypnotyzowani. Gabrjel nie spojrzał na mnie więcej i siedział wciąż skulony, jakby się bał ruszyć.
Zrozumiałem wszystko. W gniewie byłem, jak słyszę, jeszcze bardziej podobny do pradziada i to wywołało przestrach Gabrjela i jego gwałtowne umitygowanie się. Babka zaś znała ojca swego żywym i młodym.
Coś mię uniosło z miejsca. Prędko podsunąłem się do staruszki i pochylony nisko nad nią, wziąłem jej lodowate ręce w swoje dłonie.
— Babciu, uspokój się, proszę... wszak to ja... Roman...
Patrzała na mnie ze zgrozą...
— Romek?... Niebywałe, straszne, niepojęte podobieństwo — powtarzała.
Jej wrażenie wzruszyło mnie. Ucałowałem jej ręce.
— Przypomniałem ci ojca... babciu?...
— Zawsze... zawsze bardzo, ale nigdy tak, jak teraz, w gniewie. Ten sam nizki baryton głosu, te same pioruny w oczach, ten sam mars na czole i zmarszczenie brwi takie same... Niesłychane podobieństwo!...
Wtem Gabrjel z hałasem odsunął krzesło, zerwał się i, patrząc w ziemię, prędko skoczył do drzwi. Tam natknął się na Kacpra niosącego deser; ogromną piramidę jakiegoś kremu. Jak się to stało, nie wiem, tylko nagle ujrzeliśmy cały krem na głowie, twarzy i ramionach chłopca, a Gabrjel z furją walił go półmiskiem po głowie, aż porcelana rozprysła się w kawałki. Dopadłem