Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

u czarta? No, ale to jej na zdrowie pójdzie, schudnie, bo już wygląda dziewica, jak przed konsolacją...
— Gabrjelu! — syknąłem ostro, ściskając go za rękę.
— Cóż złego mówię? — poprawił wesoło monokl — aa... bo... zapewne odgadłem trafnie?... Ale kto deflorował tę cnotę atamańską?... pewno pan, Korejwo!...
— Gabrjelu, milcz! Dosyć!... jesteś nieprzytomny, niepoczytalny! — zawołałem z oburzeniem podniesionym głosem, gniotąc mu ramię, zdecydowany wyprowadzić go natychmiast z sali.
Gabrjel spojrzał na mnie wyzywająco, lecz w jednej chwili spuścił oczy, zadrżał, monokl spadł mu na piersi, szukał go nerwowo, milczał i mienił się na twarzy, skurczony jakiś, jakby zgnieciony cały. Tak niesłychanie nagłą była ta przemiana, że mnie samego zdziwiła. Puściłem już jego ramię, a on siedział wciąż jak przygwożdżony, jak obity.
— Ehe! toś ty taki, bratku?! potrzeba na ciebie bata — pomyślałem z niesmakiem i... teraz dopiero spostrzegłem utkwione w siebie oczy babki i Korejwy, bezmiernie zdumione, prawie przerażone. Patrzyłem na nich pytająco.
— Jezus, Marja!... Jezus, Marja! — powtarzała babka białemi ustami, nie odrywając odemnie oczów pełnych grozy.
— Co się stało? — spytałem.
— Pan jest teraz... żywym portretem pradziada, z sali mahoniowej... wierzyć trudno, że to nie tamten, — szepnął Korejwo strwożony.
Babka Zatorzecka powtarzała jak urzeczona: