Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ave Cezar, imperator... nie rozbrzmi już w Colosseum przyszłej Romy, której oczekujemy,... która idzie ku nam z mroków, rozpiętych nad nami mgieł styksowych.
— Skądże wniosek, że ci panowie, w nowych warunkach okrzyk taki mogliby z siebie wydobyć?... Ja ich o to nie posądzam....
— Lojalni, rojaliści, to wystarcza? Pan pochodzi?..? przepraszam, że pytam.
— Z Królestwa....
— Inne strony!... zapewne inne hasła — nie znam!
Oczy opadły mu w dół, zaczął badać własne buty.
— Nowe hasła ogólne znalazłyby, przypuszczam i w tych stronach jednakowy oddźwięk. Wszak duch polski....
Mój rozmówca nagle zadrżał, zbladł i jął gwałtownie majstrować koło krawata. Chwilowo myślałem, że go łapie apopleksja, lecz on zawołał zupełnie innym tonem machając rękami około głowy:
— Uf! jak tu gorąco... upał!... ściany się rozsuwają... czasami jak parawan... a potem mogą się ścisnąć tak ciasno... że przytłoczą.
Ostatnie słowa wypowiedział ze zgrozą, ale cicho i prawie mi na ucho. Odszedł spiesznie, a ja patrzyłem za nim z dziwnem przygnębieniem.
Zrozumiałem go, manja prześladowcza, wieczna obawa aresztowania, uwięzienia... nawet w domu takim jak Porzecze, gdzie pewnym i swobodnym mógł być chyba każdy.
Mówiła mi potem Terenia, że istotnie młodzieniec ten, nazwiskiem Szrenicz, właściwiej młody starzec był kilkakrotnie więźniem politycznym i stale prześladowany