Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

płonęła żywiej. Spojrzała na mnie, lecz, ujrzawszy mój wzrok, utkwiony w sobie, odwróciła oczy na Krzepę.
— Opowiedzcie, jak to było — zaproponowała staremu.
Ucieszył się i zaczął snuć jedną z tych historji-baśni, jakie się słyszy niemal w każdej rodzinie, w której dziad lub ojciec przelewał krew za Ojczyznę, by tułać się potem bezdomnym, z rozpaczą w duszy i ranami na ciele. Mój dziad Marceli był podwójnie bezdomnym, bo wydziedziczonym z własnej rodziny za miłość.
Terenia słuchała w skupieniu, wreszcie, gdy Krzepa mówił o młodej nieszczęśliwej pani, ciężki los tułaczki dzielącej z mężem, wyzutym z ojczyzny i z majątku, — spytała starego:
— Czy ojciec pana Marcelego, pan Hieronim wiedział o wielkiej miłości synowej dla syna?
— Jakże! — oburzył się Krzepa — wiedzieć to wiedział, ale, że pan Marceli był bogaty, a pani biedna, to starszy pan mówił zawsze, że dla majątku wyszła za pańskiego syna, co już było nieprawdą, bo pan Marceli, jak brał ślub, to już po wydziedziczeniu. Ale to była święta pani. Wiedział o tem pan Hieronim, tylko wiedzieć nie chciał.
Stary opowiadał dalej różne szczegóły z życia moich dziadów, a gdy mówił o pradziadku Hieronimie, twarz jego nabierała jakiejś grozy szczególnej. Oboje z Terenią słuchaliśmy w milczeniu i czułem, że nie tylko mnie, lecz i jej dobrze jest przy tym ogniu, w lesie, w nocy, pod ciemnym stropem, usianym gwiazdami. Odczułem, że nie tylko we mnie, lecz i w niej budzą się uczucia, nieznane dotąd a dziwnie dobre i słodkie, może upojne. Często oczy nasze spotykały się z sobą i nie roz-