Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Uśmiechnęła się do mnie trochę smutno. Nagle promień złoty trysnął z jej oczów przedziwnym blaskiem.
— Czy pan wie, dziś noc świętojańska? noc Kupały, wróżb... i kwiatu paproci? Możemy tu sobie na rzece u rządzić sobótki.
— Wolę kwiat paproci, gdyż przynosi mi szczęście i upaja urokiem — rzekłem, patrząc na nią.
— Za ciemno, niestety, by go szukać — zawołała żałośnie. — Kwiat paproci kwitnie w nieprzebytych kniejach.
— Ja go już znalazłem i patrzę na niego, jak na cudne zjawisko.
Brwi jej drgnęły, blask oczów przyćmiły na chwilę długie rzęsy. Była w łunie rumieńca...
Ale się wnet ocknęła, spojrzała na mnie z wesołym uśmiechem.
— Znaleziony na rzece... nie należy do legendy...
— Nie chcę legendy — wolę szczery urok, bo taki czar nie rozwiewa się we mgle złudzeń...
Wszak nie jesteś złudą? — dokończyłem w myśli — gdy wtem ona odsunęła się, podnosząc dłoń do góry.
— Cyt! panie... to noc czarów, coś tu błądzi... pan nie słyszy?
Oczy jej nabrały innego wyrazu, rozszerzyły się jakby przerażone... Podniosła głowę, nasłuchując.
— Ktoś tu się skrada — szepnęła spłoszona.
Rozejrzałem się, jakiś szelest istotnie dał się słyszeć, jakby czyjeś kroki.
— Kto tam? — zawołałem ostro.
Z ciemności wyłoniła się ciężka, ogromna postać borowego Krzepy.
Uspokoiłem tedy pannę Teresę i powitałem starego.