Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w jej oczy. Lekka mgła przysłoniła jej blask. Był taki moment, że jeden cień zachęty z jej strony, jeden kokieteryjny uśmiech, a byłbym ją porwał w ramiona... Ale nic z tego. Wysunęła ręce z moich rąk. Patrzyła na mnie Ppoważnie głębinami swych oczów promiennych, lecz usta jej były bez uśmiechu, tylko, uroku pełne, nakazywały siebie cześć i uwielbienie.
Trwało to względnie długo. Wtem ona zatrzepotała rzęsami niespokojnie, rozejrzała się dokoła i palcami, trochę nerwowo zacisnęła sobie oczy. Zbliżyłem się do niej o krok, nie cofnęła się... Patrzyła na mnie uważnie, może trochę jak pogromca, w każdym razie ten mój pogromca był śliczny, ja zaś byłem już daleko od zakusów napastniczych. Nie mogłem się jednak powstrzymać, by znowu nie ująć łagodnie, lecz stanowczo, jej ręki, którą poraz drugi podniosłem do ust. Dłoń jej drobna nerwowa lecz silna, drżała w mojej. Odczuwałem to wyraźnie panowałem nad sobą, by zachować spokój. Kobiety łatwo odgadują, na którego mężczyznę robią wrażenie; wykluczam tu kobiety zarozumiałe, kobiety papugi, którym się zdaje w ich naiwności, że wszyscy za niemi szaleją i które czcze komplementy biorą za najlepsze momenty. Ona do tych nie należy.
Rzęsy jej opadły na policzki, zakrywając blask jej źrenic, ale była w tej chwili w nowym uroku i jeszcze bardziej ponętna w tem zmięszaniu cudownem.
Nie chciałem nadużywać chwili, więc pieściłem jej rękę i rzekłem półszeptem, prawie pieszczotliwie:
— Proszę, niech pani opowie historję, czy legendę rodziny. Słucham całem sercem, jak człowiek bardzo pani oddany, któremu pani może zaufać i wierzyć.