Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

O wspomnienie niebiańskie! O śnie, śnie nigdy nie powrotny!
Ordynat podniósł powieki. Śnieg sypie, sypie, jak w marzeniu, co uleciało w mroźny przestwór. Błyszczą latarnie, jęczą dzwonki rozpędzonych sanek. Wszystko tak jak wtedy, tylko smutek czarny łazi tu bezkarnie, depcze po duszy, naigrawa się z marzeń. Podły twór! Nie zawrze szyderczej paszczęki, nie odwróci ślepi urągliwych. Żyje i mnoży swe plugawe potomstwo i karmi je żałobą ludzką. Wszędzie go tu pełno. Łapy swe ohydne rozciąga od brzegu w brzeg i zieje z pyska nędzą na tych, co tu... wspominać chcą.
Podły twór!
Ordynat wzdrygnął się. Wstał, i zgarbiony, jakby cały ogrom smutku dźwigał na swych barkach, poszedł wolno w stronę miasta. Rękę schowaną w kieszeni futra zacisnął ze strasznym bólem.
— I oni chcą mnie?!... warknęły jego usta równie wściekle, jak żałośnie.
Pogarda drgnęła mu w źrenicach.




XXVIII.

Na placu Trzech Krzyży ordynat nagle stanął. W jadących obok strojnych sankach ujrzał Bohdana z bardzo piękną damą. Była to znana primabalerina.
Bodzio w czapeczce fokowej na zgrabnej głowie, pochylony do swej towarzyszki, mówił coś ogniście i z giestykulacją. Oczy mu błyszczały namiętnym płomieniem. Tak był zapatrzony w swoje cudo baletowe, że nie spostrzegł wcale ordynata.
Sanki z chrzęstem, z brzękiem sutych janczarów, z parskaniem pysznych koni, przemknęły pędem, wlokąc po bokach końce bogatej siatki, która obficie spadała z koni aż na śnieg. Zadzwoniły o bruk hacele podków, trysły iskry, zaszumiały pióropusze, i zaprząg pomknął szumnie ku Nowemu Światu.
— Używa stolicy — uśmiechnął się ordynat.
Własna młodość stanęła mu w myśli, tak samo zapalna i bujna.
— Dokąd ją wiezie? — zaniepokoił się.
Skinął na sanki i kazał ostro jechać.
Wychylony lekko z poza pleców doróżkarza, widział w oddali jadącą parę. Świetny kapelusz damy i czapka Bodzia pochylały